środa, 26 grudnia 2012

Opowieści z Iligardu #2

Drugie opowiadanie w świecie 350-letniej wojny, Iligardzie. Pierwszą część znajdziecie w tym miejscu. Zapraszam do lektury i komentowania.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------

"Nie powinienem tu być. Nie teraz." - pomyślał kapitan Svebalden przedzierając się przez błoto i zacinający deszcz.
 Miał rację. Jego przodkowie jako jeden z najznamienitszych rodów całego Iligardu w przypadku wojen pławili się w luksusach. Otrzymywali tylko raporty od żołnierzy samemu nie brudząc się militarną robotą. Mieli od tego ludzi. Lecz te czasy minęły wraz z początkiem tej wojny. Teraz sam musi brodzić w tym krwawym bagnie. Poprzez dwa wieki konfliktu to nazwisko straciło już na znaczeniu, lecz się nie zmieniło. Sojusze i technologia zmieniały się jak rękawiczki u elfiej szlachcianki. Wielu baronów straciło dobytek w podmuchu technomagicznych bomb, ale jego nazwisko nadal istnieje. To go pocieszało, a tak nie wiele w tej właśnie chwili mógł mieć powodów do uśmiechu.
W pełnym umundurowaniu Koalicji Wolności i z wiernym rapierem przy dłoni musi bronić swej ziemi i honoru. Z jego oddziału została już tylko garstka. Doborowy pułk piechoty zmechanizowanej rozbity w kilka godzin. Zaskoczenie, brak przygotowania i liczebna przewaga wroga zmusiłyby do kapitulacji nawet dowódcę słynnych Harpii Terragonii, najlepszego oddziału szybkiego reagowania w południowej części Iligardu.

Ale on, kapitan Erik Svebalden, nie mógł się poddać. Za dużo razy widział co z wrogiem robią Czarne Kaptury ze Scandii. Dwa dni tortur na świeżym powietrzu, a potem miesiące kaźni w podziemiach Mrocznego Pałacu w Ulmu. Nie takich tortur jakim poddawano szpiegów. Było to raczej coś pomiędzy obdzieraniem ze skóry w czasie kąpieli solnej, a uczuciem, które towarzyszy kopniakowi w klejnoty rodowe. I chodź jemu udało się uciec nigdy tego bólu nie zapomni. Należy do tej nielicznej garstki,
która opuściła malachitowe mury siedziby wywiadu Scandyjskiego w stanie pozwalającym na
 jako takie życie w spokoju, które jednak nie chciał. Za bardzo był związany z wojną. Z bitewnym szałem wstępującym w desperatów i z okrutną nirvaną zabójców. Podświadomie kochał wojnę.

Na pewno jednak nie chciał być na tych polach. Otoczony przez uderzeniowe jednostki połączonych sił Scandii i Bramarii wzywał przez technomagiczne fhony pomoc już z setki razy, ale posiłki nadal nie przybywały. Postanowił więc zabić tak wielu tych skurczybyków ilu tylko zdoła.

Klinga jego rapiera skrzyżowała się z ostrzem orkowego topora. Szybki obrót i głowa orka leży w błocie. Przed sobą ujrzał atakującego elfa. Wiedział co musi zrobić. Pamiętając kroki elfiego walca ruszył się w lewo.
 Raz-dwa-trzy...raz-dwa-trzy...obrót-parowanie-cios...raz-dwa-trzy...odbicie-cios-kopniak...raz-dwa-trzy... cios-cios-elfia krew...
 Przez chwilę przypomniał sobie dzieciństwo i naukę tańca w pobliskim pałacyku. Tyle razy wyśmiewano go jak mylił kroki. Cała rodzina śmiała się, że arystokrata to z niego nie będzie. On wolał bić się z dzieciakami służby. Obrywał za to - powtarzano mu, że nie będzie się bił, bo to zajęcie dla gminu. Wojna miała nigdy nie zjawić się tak daleko. Ale szybko się otrząsnął żeby nie wybijać się z rytmu walki. Elfia jucha trysnęła ochlapując twarz i podniszczony mundur.

 Dobrze jednak wiedział, że to jeszcze nie koniec. Na horyzoncie już widział czarne sylwetki. Ogromne kwadratowe pudła, od których buchał srebrzysty i złotawy dym. Wiedział iż oto nadciągają mechy bojowe napędzane maną.W wyłaniającej się żółto-czarnej banderze rozpoznał oznaczenia Bramarii. Sądził, że oto nadchodzi kres jego rodu.
Na szczęście wreszcie zaczęły przybywać posiłki. Brązowe Aerodraki pokrywały przeciwnika tonami bomb. Nie wszystko poszło tak jak powinno i jedna z bomb zamieniła transportujący Aerodrak w czarną dziurę. Jednak przeciwnik i tak ucierpiał będąc wessany do Bogowie wiedzą czego.

Szybko się rozglądnął by ujrzeć ile z jego oddziału jeszcze żyje. Nikogo nie widząc już miał krzyczeć gdy tuż przed nim wyrósł uzbrojony w dwa zakrzywione ostrza elf o ciemnej karnacji.
"Psia krew... tego mi tu brakowało..." - pomyślał kapitan gdyż wiedział, że z tym tutaj efektem badań i eksperymentów prowadzonych gdzieś w najmroczniejszych jaskiniach Scandii sobie nie zatańczy tak łatwo. Jedyna nadzieja w sile i szybkich uderzeniach. Więc ruszył. Najpierw mocno by wyczuć potencjał przeciwnika. Ostrza się skrzyżowały. Kapitan spojrzał przez sekundę w oczy potworowi. Po chwili przypomniał sobie o drugim ostrzu i odskoczył od przeciwnika. Ostrze go tylko musnęło. Elf skoczył w stronę kapitana. Ciął od góry. Kapitan to przewidział, uchylił się i wyprowadził pchnięcie prosto w głowę przeciwnika. W końcu bijatyki na podwórzu się do czegoś przydały. Ale potwór z
nadnaturalną szybkością przykucnął. Przeturlał się za kapitana i ciął. Kapitan skoczył. Nie utrzymał jednak równowagi. Przewrócił się. Upadając postanowił swój błąd wykorzystać i podciął okutym butem elfa. Zaskoczony czarnoskóry legł w błocie, a kapitan wbił mu błękitne ostrze rapiera aż po samą kość. Sadził, że to załatwi sprawę - w końcu nikt, nawet efekt lat eksperymentów nie oprze się stali kutej w lodowcach Terragonii. Ponoć Pani Lodu sama mrozi stal tuż przed hartowaniem co wzmacnia jej wytrzymałość. Dlatego miecze z terragońskiej stali zwie się kruszycielami kości.
Kapitan Svebalden odwrócił się i miał już odejść, gdy elf się podniósł i z przekrwionymi oczami rzucił się na kapitana. Uderzał ze sto razy jakby nigdy żadnej rany nie miał. Kapitana już ratowało tylko blokujące silne
ramię wraz z rapierem. Po chwili miał już dość tego.
 Odepchnął kopniakiem elfa, wyciągnął rewolwer i władował wszystkie maniczne pociski w elfie bebechy - dwa ogniowe i cztery oparte o Magię Krwi. Nie lubił tych technomagicznych zabawek, lecz teraz chciał wreszcie zabić elfa. Ten jednak nie zrezygnował. Z dziurą w brzuchu i z wrzaskiem rzucił się na kapitana.
Kapitan ciął dwa razy. Ich klingi nadal się krzyżowały. Gdyby mogli na chwilę przerwać ten śmiercionośny taniec zauważyli by jak wojska Koalicji Wolności rozgramiały Scandyjskiego wroga. Eksplozja za eksplozją sprawiała, że okoliczne lasy mimo rozszalałej ulewy zamieniły się w potoki manicznego ognia, któremu towarzyszyły krzyki bólu i rozpaczy dobijanego wroga.

 Ale ani elf nie mógł przegrać by nie okazać słabości wśród braci i władz, ani kapitanowi nie śpieszno było umrzeć. Jednak jeden z nich musiał dopełnić swego żywota.
 Kapitan jednak postanowił elfowi pomóc przeniesieniu się do Bogów. Elf go już kilkakrotnie ranił. Gdy kolejny raz elfie ostrze przebiło ramię nie wytrzymał i wpadł w szał. Kopnął elfa w goleń, odepchnął i wyprowadził pchnięcie. Rapier przebił serce. Zanim elf upadł kapitan pchnął go jeszcze kilka razy. Wrzeszczał "giń skurczybyku, zdychaj". Gdy elf leżał przeładował rewolwer i oddał w jego stronę jeszcze kilka strzałów. Tak dla pewności, że ten mutant już nie wstanie.
Dopiero teraz zauważył jak młoda elfia pani porucznik od dłuższej chwili krzyczy do niego:
-"Kapitanie Svebalden... Kapitanie proszę przestać... bitwa się skończyła... wygraliśmy..."

 Gdy skończyły mu się naboje otrząsnął się i rozejrzał po polu bitwy. W błocie dookoła leżały poszatkowane ciała towarzyszy broni jego, jak i tego którego właśnie zabił. Kilka kroków dalej to co zostało z aerodraka zielonym płomieniem tlił się wbity w część kawalerii. Smród spalenizny i zgnilizny wypełniał powietrze.Sam krwawił bardziej niż ten elf, ale żył. Spojrzał szalonym wzrokiem na panią porucznik.
 - "Wygraliśmy powiada Pani..." - machnął rapierem wokół siebie o mały włos nie przewracając się. Przetarł zakrwawionym rękawem zielonego munduru czoło. Odrzucił rewolwer i chowając rapier udał się do najbliższego mecha medycznego klnąc gęsto pod nosem.
Młoda i piękna elfka stała w deszczu jak wryta patrząc jak powolnym kulejącym chodem kapitan Erik Svebalden, duma piechoty zmechanizowanej, przedziera się przez błoto. Lewym ramieniem już nigdy nie będzie ruszał, ale jest żywy. I to się liczy najbardziej na tę chwilę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz